E!stilo luty-marzec

28 Luty 2013

Odkąd pamiętam, gdy tylko pojawiła się u mnie świadomość funkcjonowania dwóch płci oraz tego , że ja przynależę do tej tak zwanej pięknej, miałam bardzo sprecyzowane jak będzie wygladać moje życie, gdy już stanę się dorosła, a przede wszystim co zadecyduje o tym, ze z dziewczynki stanę się pełnoprawną kobietą. Plan był następujący. Kończę 18 lat( ktoś gdzieś przebąkiwał, ze wtedy ludzie stają się dorośli, więc mocno się tej daty trzymałam) i w tym samym momencie rodzę dziecko ( jakoś nie ogarniałam jeszcze wtedy , że najpierw muszę jeszcze zajść w ciążę, która trwa na ogół 9 miesięcy...). Razem z moim mężem i bobasem ( wątek męża pojawiał się po porodzie, nigdy wcześniej ;-) żyję szczęśliwie przez 2 lata, a potem...wszyscy giniemy w tragicznych okolicznościach. Dlaczego? Bo rodząc się w 1980 roku wiek 20 lat osiągnęłam dokładnie w 2000 roku, a... gdy byłam małą dziewczynką byłam święcie przekonana, ze wtedy właśnie nastąpi koniec świata...

Gdy faktycznie skończyłam 18 lat wcale nie poczułam się ani dorosła, ani kobieca, a dwa lata później nie nastąpił żaden kataklizm... I tak mój cały misterny plan wziął w łeb.

Kolejne lata mijały, moje koleżanki nosiły coraz wyższe szpilki i robiły coraz mocniejszy makijaż, a ja dalej... czułam się jak dziecko i wyglądałam jak dziecko, a próby poszukiwania wewnętrznej kobiety za każdym razem kończyły się fiaskiem.

W 2002 roku zaszłam w ciążę. To było jak grom z jasnego nieba. Z jednej strony strach z drugiej gigantyczna radość. W wakacje urodziłam śliczną, zdrową córeczkę. Leżałam na sali w szpitalu z przytulonym do piersi 3,5 kg cudem, gdy usłyszałam na korytarzu pytanie jednego z lekarzy : „ Gdzie jest to dziecko, które urodziło dziecko?” Mówił o mnie...

Najśmieszniejsze było to, że faktycznie miał rację. Nie zachowywałam się jak stateczna matka, tylko szalona mamuśka, która z rocznym dzieckiem jedzie pod namiot do Hiszpanii, a z dwulatkiem na narty... Bo dalej czułam się jak nastolatka. Stałam się bardzo odpowiedzialna, ale... w dalszym ciągu byłam tak mało kobieca!!!! Nie chodzi mi o to, że zaczęły mi rosnąć wąsy pod nosem, a tembr głosu niebezpiecznie się obniżył, ale... patrzyłam na swoje odbicie lustrze, próbowałam wsłuchać się w siebie, a w środku coś krzyczało: „ Miśka, zrób coś, bo dalej nie jesteś prawdzią kobietą” Baaaa, żebym ja tylko wiedziała, co zrobić.

Nosiłam czasami buty na obcasie, ale było mi w nich potwornie niewygodnie. Kupowałam eleganckie sukienki, których nigdy nie zakładałam, bo czułam się w nich jak pajac. Oglądałam w sklepie koronkową bieliznę, a wychodziłam ze sportową -100% bawełny.

Naprawdę bardzo mocno chciałam ten kobiecy pierwiastek w sobie odnaleźć, ale wszystkie próby, kończyły się totalną klapą, więc postanowiłam odpuścić.

Nieuchronnie zaczęłąm się zbliżać do trzydziestki. Ponieważ kryzys zaliczałam regularnie od momentu wstąpienia w dorosłość, teraz paradoksalnie czułam się coraz lepiej.

Nawet szpilki zaczęli produkować jakieś wygodniejsze. W którymś momencie zdałam sobie sprawę z tego, że inaczej się poruszam, inaczej rozmawiam. W dalszym ciągu było w tym coś dziewczęcego, ale już nie dziecięcego. A ta niewielka różnica w nazewnictwie powodowała kolsalną różnicę w moim samopoczuciu.

30 urodziny spędziłam na porodówce. Szału nie było, bo mimo szczęścia wynikającego z narodzin drugiego dziecka zakładałam, że ten dzień już spędzę w domu. „ Niestety nie, proszę pani, musi pani zostać z dzieckiem na obserwacji jeszcze jeden dzień” Haaaaa!!! W końcu „proszę PANI”!

„ No to proszę pani, zostanę”- dopowiedziałam grzecznie.

Właściwie z pozoru nic się nie zmieniło, również przychodziły mi do głowy szalone pomysł, zeby np. z 3-miesięczną Jadzią wyjechać nad morze pod namiot, bawiłam się z nią w chowanego, w berka, ale...czułam jak w moim wnętrzu zachodzą subtelne zmiany. Nie martwcie się, nie wyciełam sobie żebra, ani nie wstrzyknęłam silikonu w pośladki. Po prostu któregoś pięknęgo dnia obudziłam się, spojrzałam na swoją lekko opuchniętą twarz w lustrze oraz całą resztę 30-letniego ciała i nieskromnie stwierdziłam, że nie tylko czuję się EKSTRA, że również wyglądam ekstra i , że właściwie nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek wygladała lepiej!!!

„ Boże, dziękuję, NA-RESZ-CIE!”

Największą niespodzianką w całej tej cudownej przemianie było dla mnie to, że moje świetne samopoczucie, absolutnie nic nie ma wspólnego z tym, co na siebie zakładam. Bo mogę być 100% kobietą i w koronkowej bieliźnie, i w bieliźnie...termicznej.

Disney on ice

24 Luty 2013

Na początku był strach, niezadowolona mina i powtarzanie w kółko : "Mamo, ja się boję"... Ale, gdy na scenę wjechała myszka Miki i zaczęły wybuchać sztuczne ognie, na malutkiej mordce zagościł uśmiech i nie zniknął już do końca przedstawienia :)

"Moje 5 minut" odc.2

17 Luty 2013

Miałam opublikować ten odcinek w połowie tygodnia, ale... nie mogłam już wytrzymać:) Kto ma ochotę na makaron z domowym pesto?

Makaron z domowym czerwonym pesto

 

250 g makaronu kokardki

150 g suszonych pomidorów

1 ząbek czosnku

5-6 listków świeżej bazylii

2 łyżki pestek słonecznika

sok z połowy cytryny

3 łyżki oliwy z oliwek

70 g parmezanu

100 ml słodkiej 30% śmietanki

 

Pestki słonecznika prażymy na suchej patelni. Czekamy aż wystygną i mielimy w młynku do kawy. Czosnek drobno szatkujemy ( możemy dodać odrobinę soli, żeby rozgnieść go na pastę). Suszone pomidory kroimy na mniejsze kawałki, bazylię szatkujemy. W blenderze miksujemy na jednolitą pastę czosnek, pomidory, bazylię, sok z cytryny, oliwę z oliwek i zmielone pestki słonecznika.

Na drobnej tarce ścieramy parmezan.

W osolonej wodzie gotujemy al dente makaron.

Na rozgrzaną patelnię wrzucamy zmiksowane pesto, dolewamy śmietankę, następnie dorzucamy ugotowany makaron oraz starty ser i całość dokładnie mieszamy. Na talerzu posypujemy świeżo startym parmezanem i polewamy oliwą z oliwek.

 

"Moje 5 minut" odc.1

15 Luty 2013

To jest moje 5 minut!!!

...czyli cykl programów, w których postaram się mniej więcej przez pięć minut wytłumaczyć Wam, jak przygotować dany posiłek. Krok po kroku, w przejrzysty sposób, żeby każdy z Was miał 100 % pewność, że tym razem na pewno wszytko się uda :)

Czaaaaaaassssssss START!

Borowikowe risotto

 

1 duża cebula

1 średnia marchewka

¼ małego selera¾ szklanki ryżu do risotto ( np. carnaroli)

ok..30 g suszonych borowików

70 g parmezanu

50 g masła

pestki słonecznika do przybrania

świeża bazylia do przybrania

oliwa z oliwek

sól i pieprz czarny do smaku

 

Na 3 łyżkach oliwy z oliwek, na małym gazie dusimy pokrojoną w plasterki cebulę, startą na drobnej tarce marchewkę oraz startego selera. Dodajemy łyżeczkę soli i mieszamy. Gdy po ok. 10 minutach całość się podsmaży, warzywa zalewamy ok. 1 litrem wody. Do drugiego garnka wrzucamy ryż i małymi porcjami dolewamy do niego wywar z warzywami. Ryż musimy cały czas mieszać, żeby się nie przypalił. W młynku do kawy mielimy na proszek suszone grzyby. Gdy dodamy połowę wywaru, dorzucamy sproszkowane grzyby. Jeżeli wykorzystamy cały wywar, a ryż będzie dalej twardy, możemy dodać odrobinę przegotowanej, gorącej wody ( pewnie w związku z tym będziemy musieli dodać więcej soli). Ugotowany ryż zdejmujemy z gazu. Dodajemy masło oraz starty na drobnej tarce parmezan i całość dokładnie mieszamy. Na odrobinie oliwy z oliwek prażymy pestki słonecznika ( możemy dodać odrobinę soli do smaku). Gotowe risotto podajemy na talerzu, ozdabiamy słonecznikiem i listkami bazyli. Możemy doprawić je do smaku solą, pieprzem lub sokiem z cytryny.

 

Hranolky, Kamieńczyk i nurkowanie, czyli c.d. ferii

07 Luty 2013

Dosyć narzekania :-)

Ok, praktycznie do końca naszego wyjazdu na narty musiałyśmy jeździć do Harrachova, ale dziewczynki nie marudziły, a nawet to dodatkowe 20 minut w samochodzie działało na nie uspokajająco:-)

Każdy dzień zaczynałyśmy od wizyty na basenie, dzięki czemu Jagoda nauczyła się samodzielnie pływać z malutką styropianową deską, bez mojego podtrzymywania!!! Trzy baseny dziennie, to było dla niej absolutne minimum :-) Plus nurkowanie w ciepłym jacuzzi na dworze:-)

Dieta przeszła niestety w tryb typowo wyjazdowy. Dziewczyny na stoku potrafiły zjeść...5 porcji frytek... Ale po powrocie do hotelu grzecznie wsuwały przygotowany przeze mnie obiad, więc nie robiłam scen, tylko grzecznie maszerowałam do baru po kolejną porcję hranolek...

W Szklarskiej zrobiłyśmy sobie natomiast wycieczkę do wodospadu Kamieńczyka. Ostatnie 300 m pod górę, w snowboardowych butach, z Jadźką na sankach było hardcorem, ale udało się, a widok naprawdę był wart tej męczarni :)

A ostatniego dnia-wielka niespodzianka!!! Ruszyły wyciągi na Szrenicę!!! Wycieczka na górę 6-osobowym doppelmayr'em trwała z 15 minut, ale zjazd w dół, mimo zimna i słabej widoczności był REWELACYJNY!