Szoping

25 Listopad 2011

Doszłam do wniosku, że żyję na bardzo „nieekonomicznej” szerokości geograficznej, ale nie tylko ona jest winna całej sytuacji. Dodatkowych czynników jest bardzo dużo.

Pomimo wielokrotnych prób kupowania mniejszej ilości ubrań lub robienia tego w bardziej przemyślany sposób z przykrością muszę stwierdzić, że chyba nadal jestem w tym temacie zielona. I absolutnie przymiotnik „ ZIELONA” nic tutaj nie ma wspólnego z moimi proekologicznymi dążeniami. Niestety. Czasami pojawia się światełko w tunelu i myślę sobie wtedy: ” Ho, ho pani Mrozowska, ale pani sprytnie z tych dualizmów szopingowych wybrnęła”, ale za moment dopada mnie tzw. potrzeba chwili i wtedy termin „przemyślane zakupy” bierze w łeb.

Najbardziej obwiniam za to oczywiście wspomniane miejsce zamieszkania. Bo jak tu ograniczyć ilość kupowanych ciuchów, gdy latem temperatura w tym wyjątkowym miejscu na Ziemi dochodzi do plus 35 stopni Celcjusza, a zimą do -20? I tak w szafie przewalają się cienkie jak pergamin krótkie sukienki, bawełniane, miękkie bluzy, jeansowe spodnie, grube swetry, jeszcze grubsze skarpety i rajstopy, kamizelki, podkoszulki... W przedpokoju obok przeciwdeszczowej, wiosennej ortalionówki, wisi elegancki czarny płaszcz, snowboardowa kurtka i sztuczny kożuch. Na ziemi piętrzą się japonki, szmaciane espadryle, tenisówki, szpilki, botki, kozaki, adidasy... Oczywiście wymieniam tylko moje elementy garderoby. Wszystko należy przemnożyć przez minimum 4, czyli ilość członków mojej najbliższej rodziny. Wniosek? Przez przedpokój niedługo nie będzie można przejść.

Najbardziej wkurzające jest to, że w dalszym ciągu większość ciuchów, które trafiają do mojej szafy najprawdopodobniej nie powstaje w przyzwoitych dla wytwórców warunkach. Ciężko znaleźć wystrzałową wieczorową sukienkę wyprodukowaną z fairtraidowej bawełny... Oj ciężko. Kupując „małą czarną”, ładnie wyeksponowaną w sklepie i zapakowaną w elegancką papierową torebeczkę zachwycona zanoszę ją do domu. No właśnie nie jestem zachwycona... Bo gdzieś tam gryzie sumienie, czy przypadkiem śliczne, błyszczące cekiny nie zostały na nią naszyte przez jakieś małe chińskie rączki. Jestem z siebie taka dumna, gdy uda mi się znaleźć coś wyjątkowego w second handzie. Niestety najłatwiej jest z dziećmi. Im młodsze, tym lepiej... ubrane. Jagoda 80% ubrań ma z tzw. drugiej ręki. Część dostaje „w spadku” po starszych koleżankach. Nówki sztuki od wielkiego dzwonu. Najczęściej daję się ponieść, gdy mruga do mnie z wystawy wielki czerwony napis „WYPRZEDAŻ”. To takie hasło-wabik, które skutecznie przyciąga mnie do sklepu na początku stycznia oraz pół roku później. Wtedy wymyślam sobie, że brakuje mi tego czy tamtego, co nie zawsze jest zgodne z prawdą, ale jakoś ciężko mi z tej wyjątkowej, niepowtarzalnej okazji nie skorzystać. Choć już nie krążę jak kiedyś otumaniona, wśród półek zarzuconych różnej maści szmatkami. Skutecznie działa dokładne czytanie metek... 50% mniej wydrukowane wielkimi literami nad wejściem do sklepu nie musi pokrywać się z ceną na naszej wygrzebanej ze sterty podobnych ciuchów zdobyczy. Bo chyba 45 zł w stosunku do 49 to nie jest połowa ceny? Chyba, że od czasu mojej matematycznej edukacji coś się zmieniło. W lumpeksie przynajmniej wiem za co płacę. 54 zł za kilogram i wszystko jasne ;-) Czarna sukienka w białe groszki-8, 5zł, fioletowa do kostek ( robiła furorę na ślubie mojej przyjaciółki)- 23 zł, bo miała dużo falbanek i niebieska w kolorową panterkę- niecałe 7 zł. Trzy hity, które nie kosztowały więcej niż jeden t-shirt z sieciówki...Jest jeszcze jeden szkopuł. Te sukienki w dalszym ciągu wyglądają tak samo, jak w momencie gdy je kupowałam. W ogóle się nie niszczą! Kombinezon z popularnego sklepu na 4 litery po dwóch praniach nadaje się już tylko na działkę. Apropos działki. To kolejny sposób na skuteczne ograniczenie garderoby. W mieście zawsze czuję lekką presję estetycznego i możliwie oryginalnego wyglądu. Na działce jest prościej. Dresik rządzi. Wstajesz rano i dylemat pod tytułem „co mam dziś na siebie nałożyć” nie istnieje! Do szarych lub czarnych spodni dresowych pasuje wszystko. Nawet góra od kostiumu kąpielowego.

Zaprowadzenie ładu w ubraniach, które już znalazły się w moim posiadaniu nie jest proste. Przeprowadzane raz na pół roku „selekcje”, które pozwalają mi się pozbyć przynajmniej części niepotrzebnych rzeczy trochę ratują sytuację, ale na ich miejscu pojawiają się kolejne przyniesione z „używek” lub te, które kupuję otumaniona obniżkową gorączką. Na skuteczne pozbycie się problemu jeszcze nie znalazłam lekarstwa. Lubię miasto, więc nie przeprowadzę się na wieś, by przez okrągły rok biegać w gumiakach i bluzie z kapturem. Choć znając mojego męża, on byłby tym zachwycony... Hmmm, same kaloszki i bluza ?...